Strona Główna
Aktualności
Strona szkoły
Dyrektorzy szkoły
Biogramy
Wspomnienia absolwentów
1938 - zjazd
1948 - program
1951 - Wydarzenia PAS
1951 - Jan B Ćwikliński
1953 - Jan B. Ćwikliński
1978 - S.Gawrych
1978 - T. Powidzki
1988 - J. Kolanowski
1988 - A.Sajkowski
1998 - L.Bartkowski
2005 -T.Herman
2006 -J.Fijał
Absolwenci
Sztandary
Poezja i pieśni
Filmy
Deklaracja
Gnieźnieńskie linki
Jesteś w: Strona główna / Wspomnienia absolwentów / 2005 -T.Herman  

Nasza klasa maturalna

w Państwowym Gimnazjum i Liceum im. Bolesława Chrobrego w Gnieźnie

1951 – 1955

        Rozpoczęliśmy naukę w klasie VIIIa we wrześniu 1951 r. tj. w okresie represji stalinowskich. Przedwojenny dyrektor prof. Sosna został zastąpiony przez ob. Mariana Rajewskiego, nasłanego z Konina przez władzę ludową dla zrobienia porządku w szkole z „klerykałami gnieźnieńskimi”. Dyrektor chodził groźny pod szumiastym, czarnym wąsem, nigdy się nie uśmiechając. Zarządził, że do profesorów należy się zwracać per obywatel, ponieważ ostatni Pan wyjechał do Londynu. Mimo blokady odnośnie kolportowania pewnych wiadomości wiedzieliśmy, iż grupa przedwojennych uczniów naszej szkoły brała udział w obronnej, zwycięskiej wojnie z bolszewikami w 1920 roku. Dla upamiętnienia ich bohaterstwa szkoła przedwojenna ufundowała tablicę pamiątkową, którą komuniści usunęli. Dopiero w III Rzeczypospolitej tablicę tę wychowankowie szkoły przywrócili na murze starej szkoły przy ul. Mieszka I. Wiedzieliśmy, że po radzieckim wyzwoleniu w naszej szkole działał ruch oporu wśród starszych kolegów, którzy jednak zostali zdemaskowani, relegowani ze szkoły i skazani na dotkliwe wyroki. Na jednym ze zjazdów koleżeńskich w III Rzeczypospolitej przywrócono im należne prawa uczniowskie i absolwenckie. Inne represje komunistyczne polegały na ograniczaniu działalności prywatnych, nawet drobnych rzemieślników, których niszczono wysokimi domiarami podatkowymi, nie mówiąc o chłopach, których gnębiono, aby wstępowali do spółdzielni produkcyjnych sowieckiego typu. Dziwiliśmy się, że kolegów, synów prywatnych rzemieślników i kupców nie przyjęto najpierw we wrześniu do naszej klasy. Ku ogromnej jednak radości niektórzy z nich (Romek Zawada, Andrzej Ogórkiewicz i Zdzichu Grządzielski z Witkowa a także Kuba Grochowalski z Kiszkowa) rozpoczęli naukę w terminie późniejszym (chyba w październiku tego samego roku). 

        Cały czas odbywała się walka z kościołem. Organizowano dodatkowe zajęcia w szkole (na przykład zabawy) nawet w dni świąteczne w okresie odbywania się obrzędów religijnych. Duch patriotyczny jednak w nas nie gasł. Rodzice opowiadali nam o królu Bolesławie Chrobrym - patronie naszej szkoły, którego pomnik z trudem został usunięty sprzed Katedry przez okupantów hitlerowskich. Dopiero czołgi niemieckie, przytwierdzone łańcuchami do pomnika, złamały go przy okrzykach, obserwujących ten przykry obraz Gnieźnian: „Boleś nie daj się”! Inną nauką patriotyzmu dla nas były coroczne, kwietniowe odpusty Świętowojciechowe w Katedrze Gnieźnieńskiej, w których brał udział episkopat Polski, a które stały się pewną formą protestu przeciwko rządom komunistycznym. Wspaniałe homilie głosił kardynał Stefan Wyszyński, które w nas, nastolatkach krzewiły patriotyzm i wiarę w Opatrzność Boską. Wśród tłumów uczestniczących w odpuście pojawiał się aplauz na widok orszaku episkopatu, udającego się w procesji z Katedry do Pałacu Arcybiskupiego lub jego członków pojawiających się na balkonie tegoż Pałacu na czele z księdzem Prymasem. Zwykle okrzykom „Niech żyje ksiądz Prymas!” nie było końca. Entuzjazm w Narodzie mimo wszystko był wielki, szczególnie pod koniec lat 40-tych. Przykładem może być masowe, ochocze zagospodarowywanie Koszalina i okolic przez Gnieźnian. Z Gniezna zorganizowano specjalny pociąg do Koszalina, którym podróżowali fachowcy – rzemieślnicy (ogrodnicy, piekarze, rzeźnicy), urzędnicy, kupcy i inni chętni do zagospodarowania mienia poniemieckiego. Wspaniale zorganizowali życie na tych terenach. W każdej większej wsi koszalińskiej osadnicy mieli wszystko, co im potrzeba było do rozpoczęcia normalnego życia: szkołę, kościół, piekarnię, rzeźnika, sklep kolonialny etc. Wszystko to zostało zmarnowane przez komunistów, bo prywatna inicjatywa nie była im na rękę, a szary obywatel ze wsi musiał się udać do odległego na przykład o około 20 km Koszalina, aby stanąć w latach 50-tych w kolejce za chlebem, mięsem lub wędliną. Natomiast drobna wiejska, przyszła klasa średnia, powiększyła grono małorolnych chłopów, którzy z niechęcią musieli zerwać ze swoim ulubionym zawodem, który zapewniał dobrobyt rodzinie, a mieszkańcom podstawowe środki do życia, a co najwyżej stali się oni pracownikami PGR lub spółdzielni produkcyjnych, zarabiających pieniądze za które niczego nie mogli kupić, chyba że polubili „nową władzę”. W takich to czasach przyszło nam żyć. Napisałem o tym, bo współcześni nastolatkowie tylko od nas mogą się o tych czasach dowiedzieć jako ostatnim pokoleniu, które jeszcze pamięta czasy po II Wojnie Światowej. 
      
        W ósmej klasie były jeszcze pewne przejawy wolności. Mieliśmy lekcje religii, które prowadził ksiądz Borowczyk. Demonstrował nam poza religią sposób zjadania we Francji, gdzie przebywał przed wojną, surowych ostryg prosto z muszli do gardła. Zaczynaliśmy lekcje i kończyliśmy modlitwą. Na świadectwie był stopień z religii, wprawdzie jako ostatniego przedmiotu i jakby oddzielonego od innych, z obowiązkowym językiem rosyjskim na samym początku, dobrze że chociaż umieszczonym po języku polskim. Wychowawcą naszej klasy był prof. Henryk Nowakowski, który uczył nas także języka ojczystego. Nie narzekaliśmy na niego, bo był życzliwym i oddanym nauczycielem. Niestety nie mieliśmy w tej klasie dobrego nauczyciela z matematyki i z fizyki, co stało się przyczyną dużych zaległości w wyższych klasach. Uczyła nas tych przedmiotów prof. Wesołowska, która męczyła się przy tym niemniej od nas. Nazywaliśmy ją, nie wiedzieć dlaczego, ”Manitą”. Łaciny uczył nas prof. Kądziela, którego nazywaliśmy „Rufusem”. Był groźny, uczył dobrze. Często naśmiewał się z błędów, określając nasze kompetencje w tym przedmiocie, sprowadzające się do profanacji języka łacińskiego w określeniu: „nakładatus gnojatus na wozatus”. Jednym z lepszych humanistów w naszej klasie był Tadziu Smyczyński, który prawie wszystko wiedział z łaciny, ale wstawał z ławki do odpowiedzi bardzo szybko z pewnymi wahnięciami a jeszcze szybciej mówił. Z tego względu „Rufus” zwykł był podsumować jego odpowiedzi w rodzaju: „ty Smyczyński wyskakujesz do odpowiedzi jak wróbel na nitce”. Tadziu był moim dobrym kolegą. Często zapraszał mnie do swoich Rodziców na pchełki i bierki. Moja mama często z Tadzia mamą wracały z wywiadówek, gdyż nasza droga ze szkoły do domu wiodła koło Katedry, w pobliżu Sądu Grodzkiego, gdzie mieszkali Państwo Smyczyńscy. Pamiętam, że Ojciec Tadzia był bonapartystą jak wielu Polaków, którzy z Napoleonem wiązali nieziszczone nadzieje na niepodległość kraju. 

        W każdym razie fakt ten wzbudził moje zainteresowanie większe niż oszukańczy manifest Lenina o uznaniu niezawisłości Polski, który nam bez przerwy wbijano do głowy na lekcjach. Historii starożytnej uczył nas prof. Kowalewski, którego nazywaliśmy „Kowbojem”, bo palił fajkę. Lubiliśmy go. Czasem zasypiał na chwilę podczas przepytywania przy tablicy. Gdy się przebudził, a uczeń nie miał już nic do powiedzenia, to otrzymywał dwóję. Rozszyfrowaliśmy go później, że w czasie jego drzemki należało milczeć a wiadomości zostawić na przebudzenie. Zaimponował nam, gdy na zapytanie dlaczego w książce historii starożytnej radzieckiego autora było stwierdzenie, że na przełomie dziejów starożytnych i nowożytnych pojawił się „mit o Jezusie Chrystusie”. Odpowiedział spokojnie i mądrze: „są historie i historyjki”. Języka rosyjskiego uczyła nas bardzo sympatyczna pani profesor Kowalewska – jego żona. Rysunku uczył nas profesor Staniszewski, bardzo charakterystyczny Pan, drobny, energiczny z wąsikiem. Nie dał sobie chodzić uczniom po głowie. Rysunki były, obok śpiewu moją piętą achillesową. Jedyną trójkę na świadectwie maturalnym miałem właśnie z rysunków. Nauczył nas jednak pisma technicznego z elementu koła, które do dzisiaj budzi podziw u czytających pismo drukowane. Przysposobienia sportowego oraz geografii uczył nas profesor Leon Świtalski, który został także naszym wychowawcą w klasie IX. Nazywaliśmy go „Świtkiem” lub po prostu „Leonem”. Często się na nas gniewał i ryczał wtedy jak lew. Nazywał nas przy tym dosyć oględnie „Turkami’. Miał jednak złote serce. Bardzo przyczynił się do potęgi naszego SKS „Chrobry”. Liceum było potęgą w sporcie nawet w skali województwa. W pewnym okresie należało także w nauce do najlepszych szkól w poznańskiem obok Liceum Wolsztyńskiego i „Marcinka”. Ponad 95% starających się na studia otrzymywało indeksy. 

      Z naszej klasy wywodziło się 3 reprezentantów szkoły w koszykówce: Józiu Kil, Maciek Wiśniewski i Tadeusz Hermann. Pamiętam, że w jednym roku dostaliśmy się do finału mistrzostw województwa juniorów. Graliśmy wtedy z „Paderkiem” w Poznaniu i z „Marcinkiem” w Gnieźnie na sali z nisko znajdującymi się belkami dachowymi przy ul. Konopnickiej. W drużynach poznańskich grali reprezentanci Polski np. Lewandowski, Świerczewski i Fenglerski. Maciek mimo swego niskiego wzrostu był bardzo szybki, zdobywając punkty z dwukroku, nurkując pod łokciami przeciwników, często popisując się doskonałymi hakami z prawego skrzydła. SKS „Chrobry” miał wielu doskonałych sportowców w starszych klasach, Bielczyka, który już wtedy skakał wzwyż (ok. 210 cm) stylem grzbietowym (chyba jako pierwszy w świecie), Laskowskiego – doskonałego średniodystansowca, który w biegu na 1000 m pokonał nawet M. Kowalczyka – reprezentanta kraju z naszego Liceum, a także Lecha Dworzyńskiego i innych. Wysoki poziom sportu w naszej szkole był zasługą „Świtka’, który w następnym roku przeniósł się chyba do Wolsztyna. W X klasie zastąpił go prof. Aleksander Kwieciński a potem Elantkowski. Dbali oni także bardzo dobrze o rozwój sportu w naszej szkole. 
         
         W roku szkolnym 1952/53 komuniści coraz bardziej chcieli nas oddalić od systemu szkolnego okresu przedwojennego. Przede wszystkim dopisano do nazwy szkoły skrót TPD (Towarzystwo Przyjaciół Dzieci), który nas zawstydzał i zawstydza do dzisiaj. Na szczęście pieczęć szkoły nie zawierała tego obłudnego skrótu. To nie była niestety tylko zmiana nazwy szkoły. Zniesiono religię w szkole, którą pobieraliśmy odtąd w salce katechetycznej parafii Św. Wawrzyńca, gdzie nas uczył wspaniały, dobrotliwy ksiądz Brandt. Szkoła przestała być gimnazjum męskim, doszło kilka koleżanek (Klaudia Dmitriew, Genia Rozmarynowska i Bombińska). Do matury utrzymała się jednak tylko, nie żyjąca już niestety Klaudia, która zaliczała się do najlepszych uczniów. Prymusem był zawsze Zyguś Balcerek, który miał ścisły umysł, a w przedmiotach humanistycznych też był znakomity. Pamiętam jak na rowerze dojeżdżał ze Strychowa (około 15 km) nawet zimą. Odważniejsi koledzy (Tolek Kowalewski i Waluś) nie zaakceptowali nazwy TPD i przenieśli się do Liceum na ulicę Błogosławionej Jolenty, które nie nosiło piętna TPD. Teraz ich czyn wydaje się nam bohaterski. W IX klasie doszły następujące przedmioty: nauka o konstytucji, geografia, geologia, chemia i przysposobienie wojskowe. 

        Geografii i geologii uczył nas prof. Stankowski, którego nazywaliśmy „Pomidorem”. Nauczył nas m.in. właściwego prowadzenia zeszytu z geografii. Było ważne, co w której kratce zeszytu trzeba wpisać. Lubiliśmy go, a on lubił uczniów i swój zawód. Stanowił nieodłączny obrazek ul. Mieszka I, gdy przykładnie pod rękę z żoną przechadzał się, ponieważ mieszkał w budynku przy szkole. Miał syna Wojtka, który reprezentował szkołę w siatkówce a obecnie jest profesorem na geografii na UAM w Poznaniu. Można powiedzieć, że niedaleko pada jabłko od jabłoni. 

       Chemii uczyła nas pani profesor Kleinert, słynna „Bala”. Była groźną, ale doskonałą nauczycielką. Uczyliśmy się w specjalnym gabinecie chemicznym a Pani profesor wykonywała wiele doświadczeń, które pamiętamy do dzisiaj. Przygotowanie z chemii do studiów wyższych mieliśmy dzięki Pani profesor doskonałe. Wielu profesorów chemii kończyło naszą szkołę. Mogę wymienić kilku: prof. prof. Wacława Wójciaka, który był recenzentem mojej habilitacji, Stanisława Bienieckiego - syn rolnika z niedalekiego Sławna i odkrywcy kilku leków (Binazin) a także Marysię Bełtowską-Brzeźińską z rocznika o rok późniejszego od naszego. Była ona zresztą oczkiem w głowie Pani prof. Kleinert jako najlepsza uczennica w szkole z chemii. Klasówki z chemii budziły wśród nas postrach. Aby się chronić przed zbytnią spostrzegawczością Pani profesor podczas jednej z klasówek zbliżyliśmy nieznacznie do siebie dwa rzędy ławek, co uniemożliwiło jej przechodzenie wzdłuż tego przejścia. Pani profesor była zbyt szeroka w biodrach, aby przejść. 

       Historii uczył nas prof. Zajączek - elegancki pan, zawsze w garniturze i w krawacie a przy tym dobry nauczyciel. Do nauki fizyki dojeżdżał z Poznania „Żarówa” – przezywany tak, bo miał pokaźną łysinę. Za bardzo się nie wysilał. Przeważnie pokazywał nam różne przyrządy, w które nasz gabinet fizyczny był doskonale wyposażony. Matematyki uczył nas „Narciarz” – prof. Zienkiewicz – młody absolwent matematyki z Poznania. Ubierał się jak harcerz w bardzo krótkie spodenki i ciężkie buty z grubymi skarpetami. Miał przy tym chyba 190 cm wzrostu. 

        „Rufus” skierował mnie w czasie wakacji w 1953 r. do Leszna na obóz Przysposobienia Wojskowego. Spaliśmy pod namiotami i o dziwo nie byliśmy indoktrynowani, ale nie mogliśmy chodzić do kościoła w niedzielę. Ta zasada zawsze obowiązywała nawet na koloniach letnich, mimo że przed 1951 rokiem wojsko maszerowało nawet w szyku do Kościoła Garnizonowego w Gnieźnie. Prawie cała nasza klasa brała udział w miesięcznym obozie wakacyjnym BSPO (Bądź Sprawny do Pracy i Obrony), w Benicach, pow. Kamień Pomorski, gdzie uczestniczyliśmy w akcji żniwnej. Języka rosyjskiego uczyła nas od IX klasy prof. Pelczarowa. Była bardzo dobra szczególnie w posługiwaniu się tym językiem w mowie. Pamiętam, że kiedy Kuba wahał się z udzieleniem odpowiedzi, to ona podsumowała go krótko: „Grochowalski – ty buntowszczik”. Języka polskiego uczył nas w wyższych klasach prof. Stanisław Gawrych, który był dosyć groźny. W każdym razie często na nas wykrzykiwał, ale był dobrym nauczycielem. Na zastępstwa przychodził prof. Gliszczyński – wicedyrektor, którego charakterystycznym powiedzeniem było: „lekturka to maturka”. 

           Od X klasy naszym wychowawcą został prof. Edmund Schultz – doskonały filolog klasyczny, zwany przez nas „Trumanem”, który naprawdę wiele nas nauczył z łaciny. Między innymi przybliżył nam czytanie zgodnie z melodyką języka łacińskiego, najlepiej ujawniającą się w heksametrze daktylicznym. Umiejętność czytania języka łacińskiego była bardzo przydatna pracownikom naukowym wyższych uczelni podczas podniosłych uroczystości akademickich np. doktoratów honoris causa. Prof. Schultz chciał mnie zapisać do ZMP, bo dyrektor polecił jemu, aby namawiał do tego lepszych uczniów. Dzięki Bogu udało mi się „wymigać”, również od wjazdu do Moskwy na studia w zakresie zbiorowego żywienia. Zawdzięczam to mojej kochanej mamie, która tłumaczyła, że muszę być w domu ze względu na jej ciężką chorobę, która zresztą zakończyła jej życie w wieku 51 lat. Mama wywalczyła również stypendium dla mnie, które wynosiło ok. 260 zł (obiad popularny kosztował ok. 5 zł). 

       Wszyscy musieliśmy należeć do TPPR, chociaż znaliśmy przekazywane pokryjomu wiadomości o mordzie katyńskim a także z autopsji wiedzieliśmy, że Katedra została spalona przez Armię Czerwoną podczas wyzwolenia Gniezna w 1945 roku. Strzałami armatnimi zapalono najpierw wieże, które obserwowałem z piwnicy płonące jak dwie olbrzymie świece na ołtarzu ojczyzny. Od wież wytopił się mosiężny dach a potem spłonęło wspaniałe barokowe wnętrze, o którym mówili nam rodzice, bo przed wojną mieliśmy najwyżej 2 lata. W czasie okupacji Niemcy zabronili Polakom uczestnictwa w nabożeństwach a Katedrę wykorzystali do koncertów świeckich. Przynajmniej nie zniszczyli jej tak jak tego dokonał nas rzekomy przyjaciel ze Wschodu. Obecnie wiemy, że wachmistrz niemiecki z Inowrocławia schronił relikwie Świętego Wojciecha podczas okupacji w jednym z kościołów w Inowrocławiu, aby nie zostały sprofanowane. Akcja ta przynosi zaszczyt obecnemu Papieżowi, bo był on też Bawarczykiem. Całą akcję zorganizował niemiecki arcybiskup Archidiecezji Wrocławskiej, który polecił to zadanie wspomnianemu wachmistrzowi poprzez proboszcza niemieckiej parafii w Inowrocławiu.

          Ostatnie klasy to dodatkowe przedmioty: astronomia (prof. Zommer) i logika (prof. Kleinert), a także biologia, która już zaczęła się w IX klasie, a uczyły jej najpierw „Jadzia” (prof. Jadwiga Dawidowska) a potem także „Krysia” (prof. Wosińska). „Jadzia” była bardzo groźna a „Krysia” dobrotliwa. Obie Panie były dobrymi nauczycielkami. Zajęcia odbywały się w gabinecie biologicznym, wyposażonym m.in. w liczne akwaria, przybliżające nam świat przyrody. W tych klasach prof. Bittner uczył nas matematyki. Dzięki temu nasza wiedza bardzo wzrosła z „królowej nauk”. Dostaliśmy także świetnego fizyka, prof. Zommera, który nas uratował przed katastrofą na maturze, gdyż z poświęceniem odrobił zaległości z poprzednich lat. 

        W czasie nauki od VIII do XI klasy odsiew był potężny. Zaczynało naukę ponad 44 a maturę uzyskało tylko 21 absolwentów. Po drodze odpadło wielu wspaniałych kolegów jak nieżyjący już Maryś Kowalczyk – poeta, wspaniały humanista, nie obdarzony niestety od Pana zdolnościami do matematyki. 

        Maturę uzyskali: Kaziu Augustynowicz, Zyguś Balcerek, Klaudia Dmitriew, Józef Figiel, Rychu Formalik, Kuba Grochowalski, Zdzichu Grządzielski, Tadeusz Hermann, Apolinary Jędrzejczak, Ryszard Kasprzyk, Józiu Kil, Zdzisiu Lach, Marian Ligarzewski, Lechu Pawłowski, Zenon Pawłowski, Jerzy Pluciński, Tadziu Smyczyński, Iruch Swora, Edek Szopny, Maciek Wiśniewski i Romek Zawada. 

        Największymi autorytetami spośród naszych profesorów byli dla nas prof. prof. Schultz i Stankowski. Ich postawa jako doskonałych nauczycieli oraz wybitnych humanistów najbardziej wpłynęła na nasze przyszłe życie. Stanowili drogowskaz moralny i zawodowy, którym należy kierować się w życiu. Za to jesteśmy im wdzięczni i nigdy o tym nie zapomnimy. Ich postawa może być wzorem dla przyszłych wychowawców młodzieży.
       Rozjechaliśmy się po całej Polsce, a nawet świecie. Zdobyliśmy różne zawody, które wykonywaliśmy i wykonujemy bardzo sumiennie, zgodnie z etyką solidnej pracy i poświęcenia, tak jak uczyli nas nasi ukochani profesorowie, z których wielu już nie ma wśród nas. Myślę że nie przynieśliśmy im i naszej wspaniałej szkole oraz naszemu patronowi – Bolesławowi Chrobremu wstydu przez te 50 lat. 

         Ponad 95% naszych absolwentów ukończyło studia wyższe, w tym m.in.: 6. chemię lub kierunki pokrewne, ok. 7 kierunki związane z rolnictwem i inżynierskie, 3 zostało lekarzami. Mamy 2. profesorów tytularnych (nauk prawniczych i farmaceutycznych). Kilku kolegów zajmowało stanowiska dyrektorskie.
 
Napisałem te wspomnienia dla potomnych, ale zdaję sobie sprawę, że będzie tak jak pisał mój ulubiony poeta – Leopold Staff:

Zbiegać za jednym klejnotem pustynię
Iść w ślad za perłą o cudu urodzie
Ażeby po nas zostały jedynie
Ślady na piasku i kręgi na wodzie”.

                                                                                                                   Tadeusz Władysław Hermann


                                                                                    
powrót do góry
Wszystkie prawa zastrzeżone absolwent.gniezno.pl 2008r.